Czarny delfin to najcięższe więzienie w Rosji. Skazani na dożywocie zwyrodnialcy są tu potulni jak baranki. By tu się znaleźć nie wystarczy jedna głowa!
Zakład JUK-25/6, zwany popularnie Czarnym delfinem, to największa w Rosji kolonia karna przeznaczona dla więźniów odbywających kary dożywotniego więzienia. Znajduje się ona w niewielkim miasteczku Sol-Ileck w obwodzie orenburskim (południowy Ural) i może pomieścić tysiąc skazanych. Obecnie w zakładzie przebywa 700 więźniów, w większości skazanych po 1996 roku, już w czasie obowiązywania moratorium na karę śmierci.
Gniazdo „os”
Na piętrze czerwonego bloku najzwyklejszy więzienny widok, cele po obu stronach korytarza. W każdej siedzi czterech więźniów. Są to w ogromnej większości wielokrotni mordercy. Zastępca naczelnika kolonii ds. wychowawczych Aleksiej Trybusznoj nazywa ich „osami”. Od słowa „osużdionnyje”. Więc nie więźniowie nawet – skazańcy. Dokładniej jeszcze, dobitniej: „smiertniki”, czyli skazani na śmierć.
Jeśli uda się po cichutku odsłonić judasza, tak by „osy” nie zauważyli tego, można niepostrzeżenie wtargnąć w ich zamknięty świat. Ktoś z zadumą spogląda w okno, przez które ledwie widać smużkę nieba, ktoś inny bez ustanku chodzi wzdłuż ściany, odmierzając sześć i pół kroku. Inni jeszcze, skurczeni na taborecie, pilnie coś piszą… Jeśli jednak metalowa osłonka judasza brzęknie, „osy” momentalnie zastygają w pełnej oczekiwania postawie. Dość uchylić okienka dla podawania jedzenia, by wszyscy w celi automatycznie przyjęli „postawę wyjściową”: z rozmachu biją głową w najbliższy mur na wysokości kolan, podnoszą ręce z rozczapierzonymi palcami, zamykają oczy i otwierają usta.
Klatka w klatce
W takiej pozie oczekują na rozkazy. – Do raportu! – pada komenda. Starszy celi, nie zmieniając pozycji, pospiesznie raportuje: nazwisko, paragraf, kto za jakie czyny skazany. Im szybciej raportuje starosta, tym krócej „osy” z jego celi będą stali w niewygodnej pozycji. – Dlatego chłopcy mają formułę raportu wykutą na blachę, niczym tabliczkę mnożenia – uśmiecha się oficer. I wydaje komendę: Cela do przeglądu! Na ten rozkaz skazańcy po kolei podbiegają do kraty, oddzielającej drzwi celi od jej „części mieszkalnej” i stają z rękami założonymi za plecy. Dyżurny strażnik zakłada im kajdanki.
Pada komenda do wyjścia z celi. Czwórka więźniów z zamkniętymi oczyma wybiega na korytarz i znów przyjmuje postawę wyjściową. Wszystkich przeszukuje się drobiazgowo. Postronnemu widzowi cała ta procedura wydaje się straszna i zabawna jednocześnie: zwaliste chłopy niczym cyrkowe pieski reagują na każdą komendę „pogromcy” w osobie więziennego strażnika.
Cela. Wewnątrz betonowego pomieszczenia – coś w rodzaju żelaznej klatki: kraty oddzielają zamkniętych tam ludzi od drzwi i od okna. Metalowe łóżka w dwu poziomach przymocowane z obu stron do ścian, umywalnia, muszla klozetowa. Kołdry na łóżkach idealnie wyrównane. – Skazani wygładzają kołdry tak długo, aż nie widać na nich choćby jednej zmarszczki. Trwa to wiele godzin i wygląda jakby „osa” grał na pianinie – wyjaśnia naczelnik Trybusznoj. Na jednej ze ścian – półeczka. Na niej – kilka książek (przeważnie o treści religijnej) i rodzinne fotografie. Obok umywalni – płócienny woreczek, z którego wystaje kiełkujący czosnek, największy delikates w kolonii.
Regulamin snu
Naczelnik poleca „osom” wrócić do celi. – Rozkaz, obywatelu naczelniku! – chórem krzyczą skazańcy i jeden po drugim, w ustalonej kolejności, wbiegają do środka.
Zasady zachowania zarówno więźniów jak i strażników są szczegółowo określone. Chorobę któregoś ze skazanych starosta sygnalizuje specjalnym przyciskiem – na tablicy w korytarzu pojawia się numer celi. Jeśli zaś więźniom zrobi się duszno, to mogą dostać specjalną tyczkę, przypominającą strażacki bosak, którą można uchylić okno. Zaś uchylając okno „osy” mają obowiązek chórem co sił w płucach krzyknąć: Dziękujemy, obywatelu naczelniku!
Mieszkańcy Sol-Ilecka opowiadają, że tuż przed Nowym Rokiem murami miasta wstrząsnął ten właśnie gromki okrzyk: Spasibo, grażdanin naczalnik! Okazało się, że naczelnik kolonii podpułkownik Roman Abdiuszew złożył swoim podopiecznym życzenia noworoczne. Na nic więcej regulamin nie pozwala. Żadnych świątecznych posiłków, żadnych frykasów.
„Osa” także śpi zgodnie z regulaminem – z głową od strony drzwi, nie zasłaniając twarzy i przy stosunkowo jaskrawym świetle. Jeśli ktoś we śnie naciągnie kołdrę na głowę, to niezwłocznie rozlegnie się komenda strażnika i wszyscy czterej lokatorzy celi zajmą pozycję wyjściową. – U nas wszyscy są doskonale zaznajomieni z nocnym regulaminem, praktycznie jednak incydenty nie zdarzają się – mówią strażnicy.
O sposobach rozpoznawania nastrojów więźniów naczelnicy kolonii nie chcą mówić. Jasne jest jednak, że w użyciu są metody wywiadowcze. Pośrednio świadczy o tym fakt, że z rzadka niektórych więźniów przenosi się z jednej celi do drugiej. – Zwyczajna niezgodność charakterów – mówią oficerowie służby więziennej. – Przecież nawet kosmonauci czasami się kłócą. Zastrzegają jednocześnie: Tu wszyscy są równi i będą siedzieć w tej celi, do której ich wsadzimy.
Robotnicy, kołchoźnicy…
W Czarnym delfinie odbywają karę najróżniejsi ludzie: robotnicy, kierowcy, milicjanci, dezerterzy, prokuratorzy, terroryści, kołchoźnicy i włóczędzy. Jest nawet jeden agent służby kontrwywiadu. Były. Wszyscy są tu byli. I wszystkich łączy przeszłość. Wcześniej ci ludzie pozbawili życia setki ludzi. Na przykład były majster ze szkoły zawodowej Siergiej Szipiłow zabił 12 kobiet. Zaś Oleg Rylkow, ojciec maleńkiej córeczki, ma na swoim sumieniu 37 ośmio-, dziewięcioletnich dziewczynek. – Wiecie, co z takim zrobiliby w zwykłym więzieniu? – mówią strażnicy z zakładu. – Z miejsca rozerwaliby go na strzępy.
Strażnicy z Czarnego delfina nie wykluczają, że ktoś z krewnych ofiar może zechcieć je pomścić. Na przykład zastrzelić w chwili przyjazdu do kolonii. – Staramy się zapewnić bezpieczeństwo zarówno sobie jak i swoim „klientom” – mówi pułkownik Trybusznoj. – Kiedy przywożą skazanych, muszą oni przejść przez dziedziniec, który jest widoczny z okien najbliższych domów mieszkalnych. Dlatego nakładamy im na głowy worki – żeby nie było wiadomo, kogo prowadzimy.
Z workiem na głowie przyszedł do JUK-25/6 jeden z jego pierwszych lokatorów, znany pod pseudonimem Czerwoniec, recydywista Siergiej Madujew. Zyskał on sobie rozgłos dzięki filmowi „Więzienny romans”, który opowiada o tym, jak Madujew rozkochał w sobie panią prokurator, by mu pomogła w ucieczce z więzienia, która zresztą nie powiodła się. W Czarnym delfinie o tym wydarzeniu mają swoje zdanie: Tam nie było nawet cienia miłości. Po prostu przekupił tę damulkę. I nie trzeba z niego robić jakiegoś tam Robin Hooda: bandyta i tyle – mówi Roman Abdiuszew, przypominając, jak Czerwoniec bezlitośnie obchodził się ze starcami i kobietami. Siergiej Madujew zmarł w kolonii w 2000 roku. Ale i tak „znakomitości” w zakładzie JUK-25/6 nie brak…
Ludożerców dwóch
Początkowo z 42-letnim Władimirem Nikołajewem z Nowoczeboksarska nikt nie chciał siedzieć w jednej celi; było nie było – ludożerca. Lecz w Delfinie okazało się, że jest posłuszną „osą”. – Dam wam spokój, ale i wy dajcie mi również – powiedział swoim współmieszkańcom.
Ludożerca to wątły chłopina, chętnie opowiadający o swoich makabrycznych uczynkach. Kilka lat temu po pijanemu uderzył kompana od flaszki i zasnął przy stole; rano okazało się, że kumpel nie żyje. W łazience morderca porąbał zwłoki, kawałek zaś ugotował i wieczorem poczęstował gości ludzkim mięsem. Po kilku miesiącach sytuacja powtórzyła się. Tym razem ludożerca także zaprosił kumpli na ucztę, sobie jednak pozostawił serce, nerki i wątrobę ofiary; jak wyznaje bardzo mu smakowały i dlatego nie chciał się nimi z nikim dzielić.
Nikołajew opowiada o tym z leciutkim uśmieszkiem. Nie skrywa, że część mięsa sprzedał na bazarze. – Mówiłem kupującym, że to mięso kangura – opowiada. – Niedużo sprzedałem, jakieś pięć kilo. Za zarobione w ten sposób pieniądze kupił denaturat, a wieczorem ugotował jako zakąskę pierogi. Pierogi z mięsem…